Niemal każdy foto-przyrodnik po etapie szlifowania warsztatu, wykonaniu setek zdjęć mniej lub bardziej udanych pospolitszych gatunków ptaków, chciałby prędzej czy później zmierzyć się z „perłami” rodzimej awifauny. Jastrząb gołębiarz (Accipiter gentilis) to ptak piękny, dostojny i intrygujący. Ptak o niezwykłej lotności i sprycie. Ptak, o którego krwawych poczynaniach łowieckich napisano dziesiątki stron. Z ludzkiego punktu widzenia jest istną zmorą hodowców drobiu, myśliwych, a już w szczególności znienawidzili go miłośnicy gołębi pocztowych. Patrząc pod tym kątem wydaje się, że ptak ten niewątpliwie zasługuje na miano „kilera” polskich kniei. Oczywiście większość krwawych opowieści na jego temat jest grubo przesadzona, być może dlatego, że prowadząc skryty tryb życia był stosunkowo słabo poznanym gatunkiem, zwłaszcza przez osoby mu nie życzliwe. Dzisiejszym artykułem chciałbym przybliżyć właśnie sylwetkę tego wspaniałego łowcy, bez wątpienia jednego z najpiękniejszych polskich ptaków szponiastych.
Dla większości fotografów przyrodniczych ukoronowaniem trudu jest wykonanie serii zdjęć ptaków stanowiących niejako perłę naszych łąk, pól i lasów. Gołębiarz niewątpliwie do tej elitarnej grupy ptaków należy. Bez wątpienia jest to gatunek którego natura obdarzyła w sposób szczególny. Wspaniała sylwetka, niezwykła aerodynamika lotu, wdzięk, dzikie spojrzenie, wszystko to razem wzięte sprawia, że przy bliższym kontakcie z tym drapieżnikiem odczuwamy szybszy rytm serca. Niestety, wszystkie atuty tego wytrawnego łowcy sprawiły, że niegdyś ptak ten stanowił nader cenne trofeum łowieckie. Skrupulatnie tępiono go przez całe dziesięciolecia do tego stopnia, że w połowie XX wieku stał się gatunkiem już tylko sporadycznie występującym na obszarze niemal całego kraju. Mimo ścisłej ochrony gatunkowej jakiej poddane są wszystkie rodzime ptaki szponiaste, gołębiarz nadal nie jest zbyt często widywanym gościem. Większość naszych spotkań z tym ptakiem kończy się tak szybko, jak się rozpoczęła. Niejednokrotnie możemy mieć z nim kontakt zarówno na otwartej przestrzeni jak i w głębi kompleksów leśnych, kiedy to błyskawicznie, ale za to z wielką gracją, uderza w stado mniejszych ptaków. Porusza się szybko i zwinnie, a większość polowań które podejmuje kończy się na ogół sukcesem. Przypadkowe spotkania z tym sprawnym drapieżcą bardzo rzadko owocują wykonaniem zadowalającego ujęcia. Należy podkreślić, że wykonanie przyzwoitej fotografii sporadycznie występującego gatunku najczęściej wiąże się z ogromnymi trudnościami i wielogodzinnym wyczekiwaniem na to wymarzone ujęcie. Fotografia dzikiej przyrody uczy pokory i cierpliwości, a wiedza przyrodnicza skutecznie podnosi nasze szanse na osiągnięcie zamierzonego celu. Poruszając kwestie etyki zachowań fotografa, którego obowiązkiem jest zachowanie naturalnego stanu środowiska, każdy z nas musi wykazać się zaangażowaniem by jego zmagania fotograficzne nie wyrządziły krzywdy naturze, która i tak jest już w nie najlepszej kondycji. Nie mam zamiaru nikogo pouczać czy prawić kazań, bo każdy we własnym zakresie powinien w pierwszej kolejności zadbać o aspekt etyczny podczas „prywatnych” zmagań w terenie. Pamiętajmy, że sama fotografia jest dla nas ważna, ale nie najważniejsza. Uważam, że najważniejsze jest to, aby nasza pasja i zamiłowanie do przyrody pozwoliło nam mile spędzić czas nie wyrządzając przy tym żadnych szkód w przyrodzie. Dzięki takim sesjom fotograficznym opisanym w artykule spora część ptaków ma znacznie większą szansę na przetrwanie tej mało komfortowej pory roku. Należy do tematu podejść rozważnie i z zachowaniem wszelkich kanonów dobrej przyrodniczej etyki. Mam nadzieję, że tym artykułem choć trochę przybliżę czytelnikom kwestie, zachowań tych pięknych ptaków, jak i metod samego ich wabienia.
Moja przygoda z tym gatunkiem rozpoczęła się jakieś trzy lata temu (2008), kiedy podczas różnych zasiadek widywałem tego ptaka w locie tuż nad lasem, kiedy zawzięcie polował na ptasią drobnicę. Zastanawiałem się, czy możliwe jest zaplanowanie sesji fotograficznej z tym gatunkiem. Podstawowe pytanie brzmiało – czy istnieje szansa na zwrócenie jego uwagi? Mięso, nawet dobre jakościowo, nie zastąpi świeżej zdobyczy, jakby nie patrzyć menu gołębiarza jest przecież bardzo obszerne, zaczynając od drozdów poprzez kawki, sroki, wrony, wiewiórki, króliki, drobne gryzonie, na gołębiach wszelkiej maści kończąc. Problem stanowi tu wyszukanie miejsca odpowiadającego charakterowi jego zbójeckiego życia. Całą wiosnę poświeciłem na analizę znajomych terenów i wybraniu odpowiedniej lokalizacji. Doszedłem do wniosku, iż najlepszym miejscem będzie nadbrzeżne zagęszczenie krzaków dające wiele kryjówek i zapewniające mnogość pożywienia. Od razu przypomniałem sobie o trzech takich miejscach. Pod pretekstem spokojnych spacerów zapraszałem moją małżonkę do wędrówek na upatrzone tereny. Niestety, przy bliższym zaznajomieniu się z warunkami terenowymi okazało się, że żadne z nich nie spełnia powyższych wymogów. Jednak po kilku dniach, obchodząc małe jezioro, natrafiliśmy na prawie idealne miejsce. Środowisko odpowiednie, a jesienno-zimowe oświetlenie powinno być niemal idealne. Co prawda długiej linii drzewostanu graniczącego z polami nie było, ale za to gęste niskie drzewka głogu wyśmienicie się nadawały na kryjówki jastrzębia, skąd skutecznie mógłby polować. Znaleziony teren tworzył naturalny szeroki korytarz pomiędzy dwoma brzegami zarośli. Zadowolony ze znaleziska poczyniłem starania o zgodę właściciela na zimowe zagospodarowanie terenu. Niektórzy fotografowie starają się wykorzystywać teren bez zgody właściciela, przez co narażeni są na komplikacje z tym związane, z szybką dewastacją przyszłej czatowni włącznie. Udałem się do pierwszych napotkanych zabudowań w celu wykrycia i udobruchania właściciela terenu. Okazało się że ten teren należy do mojego starego znajomego, więc obyło się bez długotrwałego tłumaczenia powodów i uzasadnień, dlaczego chcę zimą siedzieć na mrozie fotografując „ptaszki”. Kiedy miejsce zostało starannie wybrane, przez kilka kolejnych dni obserwowałem okolice lornetką sprawdzając, co na tym terenie się dzieje i jakie jest ryzyko odwiedzin przez nieoczekiwanego wędkarza czy innej maści podróżnika. Wedle zapewnień właściciela na ten teren nikt nie zagląda, chyba, że w okresie letnim, kiedy to mieszkańcy okolicznej wsi przychodzą się tam kąpać. Jednak jesienią i zimą nikomu do głowy nie przyjdzie kąpiel w zimnych wodach jeziora, wiec takie zapewnienia całkowicie mnie uspokoiły. W innym przypadku pojawiający się osobnik skutecznie wystraszyłby nam ptactwo na cały dzień.
Na początek wybrałem małe wzniesienie, gdzie ubrany w strój maskujący, dodatkowo zasłonięty małymi krzakami, obserwowałem przez kilka dni okolice. Z obserwacji byłem coraz bardziej zadowolony. Na miejscu, w dalszej odległości, kilka razy zamajaczyła sylwetka bielika, czasem widywałem myszołowa patrolującego swój rewir, w krzakach słyszałem sójki i sroki oraz masę drobnicy. Znad jeziora podrywały się czasem czaple siwe i białe i przelatywały stada kormoranów. Trochę nie bardzo zadowolony byłem z bliskości bielików. Ten, gdy się pojawia, płoszy wszystkie mniejsze ptaki. Pocieszałem się jednak myślą, że jeśli jastrzębie nie dopiszą, zbuduję kolejną czatownię na bieliki. Podczas tych rekonesansów nie natrafiłem na jakikolwiek ślad jastrzębi. Do tematu wróciłem jesienią, gdy poczyniłem przygotowania do budowy czatowni. Zdobyte wcześniej doświadczenie nakazuje zaplanować budowę na długo przed rozpoczęciem zdjęć, w tym wypadku – jeszcze przed sezonem zimowym. Najlepszą na to porą jest początek jesieni. Ziemia nie jest jeszcze wówczas zamarznięta, co ułatwia przygotowanie wykopu. A kiedy czatownia będzie już gotowa, spadające liście dodatkowo wzmocnią naturalny kamuflaż schronienia. Ze względu na moją kondycję wykopanie dołu o wymiarach cztery na półtora metra zajęło mi całe 3 dni. Powodem było podłoże, które w początkowej fazie było usłane korzeniami grubymi jak ręka. Dodatkowo, pod urodzajną warstwą trafiłem na lepką glinę, pod którą pojawiła się warstwa iłu. Obecność iłu bezwzględnie nakazuje zaprzestania prac przy pogłębianiu wykopu, sygnalizując, że do czatowni będzie podchodzić woda gruntowa. Piszę to, jako wskazówkę na temat głębokości posadowienia czatowni. Lepiej wznieść kilka centymetrów wyższą konstrukcję, niż później borykać się z problemem wody (dla ptaków wysokość naszego schronienia nie ma żadnego znaczenia lecz pojawiająca się w wykopie woda zmusza nas do dodatkowego wysiłku kopania drenażu). Przebywanie zimą w tak przygotowanej czatowni to czysta przyjemność, ale siedzenie po kostki w lodowatej, przymarzającej wodzie, niewątpliwie pozbawi nas już tej przyjemności. W tym miejscu śpieszę z wyjaśnieniem, dlaczego kopię tak ogromny wykop. Powód jest prosty: na warsztatach fotograficznych odwiedzają mnie różni ludzie niemal ze wszystkich zakątków świata i taka trzyosobowa czatownia to dla mnie w zasadzie standard. Dla jednej osoby wystarczające wymiary to półtora na półtora metra, zużyjemy wówczas mniej materiału i szybciej uwiniemy się z budową. (budowa oddzielny artykuł) Po zamaskowaniu czatowni i uprzątnięciu terenu trzeba zacząć przygotowanie areny, na której ptaki będą odgrywać dla nas spektakle. Należy poświęcić na to dużo czasu i włożyć w to nie mniej energii, bo każdy zaniedbany element będzie się mścił na późniejszych kadrach. Dodatkową zaletą solidnego uprzątnięcia terenu wokół kryjówki jest nasze bezpieczeństwo – pamiętajmy że do czatowni przychodzimy wcześnie rano (jeszcze po ciemku) i opuszczamy ją po wieczornym zmroku. Każdy pozostawiony element może spowodować potknięcie lub upadek, co do przyjemności nie należy. Bezpieczne dotarcie do schronienia pozwoli dodatkowo uniknąć hałasu, który niepotrzebnie będzie informował stworzenia o naszej obecności. Pora przybycia i opuszczenia czatowni to bardzo ważny element. Ptaki, nawet kiedy nie są dla nas widoczne, przebywają w pobliżu i bacznie przyglądają się otoczeniu. Jeżeli spostrzegą nasze przybycie czy opuszczanie kryjówki będą dużo ostrożniejsze i z większą obawą będą obserwować nasze schronienie. Gdy uporamy się już z trawą, nierównościami terenu, kopcami kretów, czy wreszcie z wystającymi z ziemi gałęziami zaczynamy wyliczać odległość, na którą chcemy zwabić ptaki. W zależności od długości ogniskowej naszego obiektywu dokładnie należy wyznaczyć dystans od przynęty. Tu zaczyna się dylemat – czy robić zdjęcia w akcji, czy raczej piękne statyczne fotografie. Ja generalnie wyznaczam 3-4 punkty z uwzględnieniem naturalnych górek, aby w zimie, nawet gdy leży śnieg, bezbłędnie wykładać przynętę. Źle wyliczona odległość spowoduje na przykład, że walczące ptaki będą zbyt blisko, aby objąć całe zdarzenie. Z kolei umieszczenie przynęty zbyt daleko w efekcie przyniesie też niezadowalające wyniki.
Wreszcie nadszedł długo wyczekiwany i niosący ogromne nadzieje dzień pierwszej zasiadki. Na pierwsze wyjście wybrałem się pełen nadziei na piękne fotografie. Niestety spotkał mnie spory zawód, ale i ogromna radość, bo około godziny jedenastej tuż nad padliną przeleciała piękna, dorodna samica jastrzębia. Niestety nie usiadła, ale i tak byłem szczęśliwy z zaistniałej sytuacji – zwróciłem jej uwagę, a to już coś! Wiedziałem już, że fotografie są tylko kwestią czasu. Kolejna zasiadka i znowu brak ptaków, ale słychać w krzakach o świcie przenikliwe wołanie kilku jastrzębi (udało mi się naliczyć aż cztery osobniki). Pomyślałem do trzech razy sztuka. Wybrałem się, mimo złej prognozy, następnego dnia. Świt był okropny, co chwila siąpił deszczyk. Siedziałem wytrwale, ciekawy gości przy zanęcie. Od rana ucztował myszołów. Cały czas miałem też nadzieję na fotografię lisa, on również chętnie korzysta z takich okazji (wcześniej dostrzegłem liczne jego ślady), jednak wiatr wiał ode mnie, więc szanse nie były duże. W pewnej chwili rozległ się donośny krzyk jastrzębia i z naprzeciwka odpowiedź innego osobnika. Potem zapadła cisza. Trwała do pojawienia się myszołowa, tuż po nim pojawił się następny. Podczas starcia tych dwóch, zobaczyłem jastrzębia, który wyleciał jak strzała z kępy krzaków przede mną, pod sporym kątem minął dwa siedzące na ziemi ptaki i wylądował dokładnie na jednym z kawałków przynęty, głęboko i agresywnie wbijając w nie szpony. Radość moja była ogromna: była to prawdopodobnie czteroletnia samica o pięknym rysunku upierzenia. Oko miała jeszcze nie w pełni krwisto czerwone (stąd wniosek o wieku ptaka). Przyglądałem się jej z wielką przyjemnością. Myszołowy straciły chęć posiłku i pojedynczo wycofały się na pobliskie drzewa. Chociaż wiedziałem, że zdjęcia w takiej pogodzie będą marne, odważyłem się zrobić kilka klatek. Tak ostrożnie jak było to tylko możliwe. Nagle jastrząb rozłożył skrzydła i wachlarzowym ogonem przysłonił mięso. Tuż nad głową powtórnie usłyszałem przeraźliwy krzyk innego ptaka. Zobaczyłem tylko, jak samica podniosła się i z piskiem odleciała. Okropnie żałowałem tak krótkiego spotkania, ale pocieszałem się, że jakieś kadry pozostały na karcie. W domu po obrobieniu fotografii przyglądałem się jej bardzo długo nie mogąc nacieszyć się tym, że jednak przez chwilę byłem oko w oko z jastrzębiem.
Kolejną zasiadkę musiałem przesunąć z powodów zdrowotnych, ale zawsze wygospodarowywałem trochę czasu na przygotowanie i wyłożenie zanęty, która coraz szybciej zaczęła znikać. Postanowiłem poeksperymentować z połową mniejszej kury przeciętej na pół. Gdy wreszcie wybrałem się na następną zasiadkę zapowiadał się piękny dzień. Gwiazdy na niebie błyszczą, a ja już jestem w terenie. Szybko, jeszcze w ciemnościach, przemierzam drogę do czatowni. Sprawdzam stan wyłożonej wcześniej zanęty – okazuje się, że nie ma ani kawałka. Na szczęście, przewidując taką sytuację, mam zapas nowych mięsnych „czekoladek”. Instaluję sprzęt w czatowni, po czym sprawdzam maskowanie obiektywu od zewnątrz. Wracam i zamykam schronienie. Wypijam poranną kawę. W oddali już słychać pierwsze wołania kruków. Nagle po cichu nadlatuje jakiś ptak, siada niedaleko od jednego z kawałków mięsa, czujnie bada wzrokiem okolice i po krótkiej chwili biegnie w charakterystyczny sposób do przynęty. To młody, tegoroczny jastrząb. Ma zupełnie inne ubarwienie: pierś brązowawa w czarne łezki. Jest stanowczo za ciemno aby zrobić jakąś sensowną fotografię, przyglądam mu się tylko. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, ptak odlatuje. Jak się po chwili okazało, to zachowanie spowodowane było pojawieniem się niedaleko większego drapieżcy – bielika, któremu wszystkie ptaki ustępują pola. Przed innymi ptakami jastrząb nie ucieka, stara się schować mięso rozkładając charakterystycznie skrzydła i ogon. Mówiąc szczerze byłem z takiego obrotu sprawy bardzo zadowolony, pojawienie się zupełnie innego osobnika pozwala przypuszczać, że wkrótce zaczną pojawiać się również inne jastrzębie, a ten być może wróci w porze która pozwoli wykonać fotografię. Rozjaśnia się na dobre. Raz za razem ląduje myszołów i zdążywszy najeść się do syta odlatuje. Wiem, że te odwiedziny wkrótce się skończą. Wreszcie nastaje cisza przed czatownią. Najedzone myszołowy poleciały na swoje gałęzie zadowolone z rannego posiłku. Czekam cierpliwie, uważnie obserwując zarośla. Niestety nic się nie dzieje. Lekko już znudzony wypatruję jakiegokolwiek ruchu. Nie lubię takich sytuacji, dłuższa nieobecność ptaków usypia moją czujność. Nagle zauważam ruch na sąsiednich krzakach. Jest zbyt daleko aby rozpoznać ptaka. Posiłkuję się więc obiektywem aby zorientować się, cóż to takiego. Okazuje się, że to dorosły jastrząb, pięknie ubarwiony z jasną piersią. Mam ogromną nadzieję na uchwycenie go w locie. W pewnym momencie podrywa się i leci wprost na mnie. Zdaję sobie jednak sprawę, że przy tak długim czasie naświetlania nie zdołam uchwycić go nieporuszonego. Nadlatując lotem ślizgowym ląduje bezpośrednio na padlinie. Trafiając dokładnie auto-fokusem robię kilka ujęć w locie, niestety jak się okazuje wszystkie są poruszone. No cóż, nie zawsze układa się jak byśmy tego chcieli. Jastrząb znajduje się w odpowiedniej odległości do zrobienia statycznego ujęcia, wiec robię kilkanaście zdjęć. Ptak niesfornie kręci się przy padlinie i cały czas chowa swoje szpony. Naświetlam, mimo że bardzo chciałem wykonać całościową fotografię tego ptaka. Posila się około czterdziestu minut. Widzę jak jego wole powoli nadyma się jak balon. Mam cichą nadzieje, że tuż przed odlotem ptak przemieści się kawałek i łagodnie wystartuje uwidaczniając całe skoki. Z reguły znakiem, że ptak szykuje się do odlotu, jest pozbycie się zbędnego balastu, czyli załatwienie potrzeby fizjologicznej. Niestety, tym razem ptak odlatuje bez żadnego ostrzeżenia. Po chwili na jego miejsce przysiada młody myszołów i ostro zabiera się do jedzenia. A zaraz potem, kawałek od niego, ląduje drugi osobnik. Kątem oka widzę, że z oddali nadlatuje mniejszy i bardziej zwinny ptak – zapewne to jastrząb. Mija w locie oba myszołowy i ląduje tuż obok czatowni. Nadarza się wyjątkowa okazja przyjrzenia się mu dokładnie. Ptak chwilę obserwuje myszołowa i nagle przepuszcza gwałtowny atak na niego. Z czymś takim nigdy do tej pory się nie spotkałem, więc za wszelką cenę próbuję wykonać zdjęcie. Niestety obydwa ptaki są za blisko i już wiem, że bez drastycznych cięć skrzydeł się nie obejdzie. Myszołowy kolejno odlatują, a na scenie zostaje agresywny młodziak. Schemat posilania się ptaka jest taki sam: dziesięć minut błyskawicznego pożerania padliny, a z biegiem czasu gdy łapczywość mija – spokojna konsumpcja. Po około czterdziestu minutach jastrząb odlatuje ustępując miejsca innemu osobnikowi. Niestety, powolnie nastaje wieczór i nieubłaganie zbliża się godzina kończenia sesji. Zadowolony planuję jednak kolejną zasiadkę.
Przy następnych spotkaniach rozpoznaję już poszczególne osobniki. Schemat żerowania bardzo zbliżony, a ptaki zupełnie nie zwracają uwagi na czatownię. Wbrew jakimkolwiek pozorom są nad wyraz mało płochliwe i tylko nadlatujący bielik potrafi je odpędzić od zanęty. Na ruchy wystającego z czatowni obiektywu nie reagują w najmniejszym stopniu. W najlepszym okresie naliczyłem osiem różnych osobników siedzących jednocześnie na scenie. Efekt nalotu takiej szajki jest naprawdę imponujący, a ich nawołujące głosy w pełni oddają znaczenia słowa „szajka”. Pojawianie się tych drapieżników sygnalizowane jest przez drobniejsze ptaki hałasem, który nakazuje zachować wówczas spokój i przygotować się na ich wizytę. Ptaki żerują kompletnie nie zwracając uwagi na pogodę – równie chętnie pojawiają się w deszczu jak i w padającym gęstym śniegu. Temperatura otoczenia, zdaje się, też nie robi na nich najmniejszego wrażenia.
Stare przysłowie mówi „w miarę jedzenia rośnie apetyt”. Kombinuję więc w myślach jak zorganizować kolejną sesję, aby wykonać naprawdę zadowalające dynamiczne ujęcie. W międzyczasie ustawiam omszony patyk, na którym, mam nadzieję, ptak usiądzie i uwidoczni swoje szpony. Niestety, jastrzębie długo zupełnie na ten patyk nie zwracały uwagi, wolały po cichu, jak zbóje siąść w taki sposób, aby nie rzucać się żadnemu innemu ptakowi w oczy. Kruk na przykład, widząc żerującego jastrzębia wykonuje naloty i stara się za wszelką cenę go „unieszkodliwić” (rozumiem to, bo wiem ile ten drapieżnik wyrządził krzywd i dlaczego inne ptaki go tak nienawidzą). Po kilku dniach myszołowy, rozstawione po kątach, z zazdrością obserwują żerującego jastrzębia, ale nie zbiorą w sobie na tyle odwagi by pokusić się o jego przepędzenie. Podczas kolejnych zasiadek nie ma już potrzeby dzielenia mięsa, ptaki siadają bowiem już na wielkich kawałach zanęty i zdaje się, że nie robi im to już żadnej różnicy. Kilka razy o świcie jestem świadkiem walki dwóch jastrzębi. Walczą podobnie do myszołowów nie wyrządzając sobie przy tym większej krzywdy. Marzę o takim ujęciu więc następną zasiadkę przygotowuję w specyficzny sposób. Aby skłonić je do walki wykładam tylko jedną, większą porcję zanęty.
Kilka zasiadek i znowu nic. Kolejno pojawiające się ptaki jedzą do syta i spokojnie odlatują. Pewnego razu, ze względu na odwiedziny mojego gościa, trochę inaczej organizuję zasiadkę i usilnie staram się dopasować odległość ogniskowej dla znajomego. Ranek jest paskudny, do czasu zupełnego rozjaśnienia pojawia się tylko jeden ptak. To dwuletni samczyk o wyrazistej już piersi, ale jeszcze brązowych pokrywach skrzydeł, ukazuje również inny kolor oka: ostro kontrastującą się żółć. Niestety i ten osobnik szybko odlatuje. W miłym towarzystwie szybko upływają minuty i nagle kolega dostrzega przelatującego młodego jastrzębia, który wykonuje szeroki łuk i ląduje na zanęcie. Szybko rozpoczyna konsumpcję, ale w jego zachowaniu widać podenerwowanie i pośpiech – od czasu do czasu rozkłada skrzydła i przeraźliwie piszczy. Nagle ptak unosi się wysoko na nogach, rozkłada skrzydła i wydaje okrzyk wojenny. Ja, oczywiście już przygotowany, widzę w obiektywie majaczącą sylwetkę drugiego nadlatującego prosto na niego ptaka. Następuje błyskawiczny atak, ale zaatakowany osobnik odskakuje na bok unikając bezpośredniego uderzenia. Podrywa się i teraz to on atakuje intruza. Następuje ostre starcie, a ja martwię się aby opanować kadr nie ucinając szybko rozkładanych skrzydeł. Cała scena trwa ułamki sekund, a pokonany intruz odlatuje. Zwycięzca pozostaje na pustej scenie i spokojnie wraca do konsumpcji. Spoglądam na monitor – seria kilku ujęć wydaje się ostra. Na szczęście kadr opanowany i odpowiednia przysłona pozwala wyraźnie ukazać obydwa ptaki. Przykro mi to pisać, ale koledze nie poszło aż tak dobrze. Okazuje się, że cała seria wyszła poruszona ze względu na jego ciemniejszy obiektyw. Kończąc sesję staram się pocieszyć gościa, który nie może odżałować widzianej sceny. Odwiedzających jest bardzo dużo, więc następną wspólną zasiadkę planujemy na kolejny miesiąc, kto wie, co do tego czasu jeszcze się wydarzy?
Kończąc artykuł o przygodzie, która trwa po dzień dzisiejszy mam nadzieję, że te ptaki pozwolą na pokazanie ich w jeszcze piękniejszych sytuacjach, uwidaczniając ich naturalne piękno i fascynującą naturę. Cieszę się, że ciągle mam możliwość bliższego kontaktu z tym gatunkiem i wiem, że wszystko, co najlepsze jeszcze jest przede mną . Metodę wabienia tych ptaków stosuję w zupełnie innych miejscach z równie dobrym skutkiem. Gorąco polecam zmierzenie się z tym drapieżnikiem, mam też cichą nadzieję że mój artykuł pomoże wam osiągnąć ten cel, a spotkania z jastrzębiem głęboko zapiszą się w Waszej pamięci.
Tekst i foto: Zbigniew Maćko.